Zelazny Roger - Atuty Zguby - Rozdział 06

Rozdział szósty



      Był niskim, solidnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze. Ciemne włosy miał przyprószone siwizną i trochę przerzedzone na czubku głowy. Siedziałem w jego gabinecie w wiejskiej posiadłości w stanie Nowy Jork, sączyłem piwo i opowiadałem o swoich kłopotach.
      Za oknem trwała wietrzna, gwiaździsta noc, a on był świetnym słuchaczem.
      - Mówisz, że Luke nie zjawił się następnego dnia - powtórzył. - Czy przesłał jakąś wiadomość?
      - Nie.
      - A co ty robiłeś?
      - Rano sprawdziłem jego pokój, ale nic się tam nie zmieniło. Spytałem w recepcji. Nic, jak już wspomniałem. Potem zjadłem śniadanie i sprawdziłem jeszcze raz. Z tym samym wynikiem. Wyszedłem na długi spacer po mieście. Wróciłem zaraz po południu, zjadłem obiad i znów zajrzałem do pokoju. Bez zmian. Wypożyczyłem wóz i pojechałem na miejsce, gdzie byliśmy poprzedniej nocy. Mimo dziennego światła nie znalazłem nic niezwykłego. Zszedłem nawet po zboczu i przeszukałem okolicę. Ani ciała, ani żadnych śladów. Wróciłem, oddałem kluczyki i kręciłem się po hotelu aż do kolacji. Zjadłem coś i zadzwoniłem do ciebie. Kiedy kazałeś mi przyjeżdżać, zarezerwowałem bilet i wcześnie poszedłem spać. Rano złapałem autobus i przyleciałem tu z Albuquerque.
      - Czy rano zajrzałeś do niego jeszcze raz?
      - Tak. Nic nowego.
      Pokręcił głową i zapalił wygasłą fajkę.
      Nazywał się Bill Roth i był przyjacielem, jak również doradcą prawnym mojego ojca, kiedy ten mieszkał jeszcze w tej okolicy. A także jedynym chyba człowiekiem na Ziemi, któremu tato ufał. Ja także mu ufałem. W ciągu ośmiu lat tutaj odwiedziłem go kilkakrotnie - niestety, ostatnio jakieś półtora roku temu, w dniu pogrzebu jego żony, Alice. Opowiedziałem mu historię ojca tak, jak ojciec mnie ją opowiadał pod Dworcami Chaosu. Czułem, że tato chciałby, by Bill wiedział, co się działo, i uważał, że za pomoc winien mu jest wyjaśnienie. A Bill jakby naprawdę zrozumiał wszystko i uwierzył. No ale przecież znał tatę o wiele lepiej ode mnie.
      - Wspominałem już, jak bardzo jesteś podobny do ojca?
      Przytaknąłem.
      - Rzecz nie tylko w zewnętrznym podobieństwie - mówił dalej. - Przez pewien czas miał zwyczaj pojawiania się nagle jak zestrzelony pilot myśliwski za liniami wroga. Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy przybył konno, z mieczem u boku, i kazał mi szukać jakiejś zaginionej pryzmy kompostu. - Zaśmiał się. - A teraz ty przychodzisz z historią, która sugeruje, że ktoś znów otworzył puszkę Pandory. Dlaczego nie chcesz się rozwieść, jak każdy rozsądny młody człowiek? Albo spisać testament, albo założyć spółkę? Coś w tym rodzaju? Ale nie. To wszystko przypomina mi problemy Carla. W porównaniu z tym, nawet inne sprawy, jakie załatwiałem dla Amberu, wydają się całkiem zwyczajne.
      - Inne sprawy? Masz na myśli Traktat... kiedy Rundom wysłał do ciebie Fionę z kopuł Układu Skazy Wzorca, zawartego ze Swayvillem, królem Chaosu? Ona miała tłumaczyć, a ty szukać możliwych luk?
      - Tak, to także. Pamiętam, zanim skończyłem, zacząłem studiować wasz język. Potem Flora chciała odzyskać swoją bibliotekę... niełatwa sprawa... i odnaleźć dawnego kochanka. Nigdy się nie dowiedziałem, czy aby odnowić romans, czy aby się zemścić. Ale zapłaciła złotem. Kupiłem za to domek w Palm Beach. Potem... Do diabła, chciałem nawet dopisać sobie na wizytówce "Doradca Dworu Amberu". Te zlecenia były jednak całkiem zrozumiałe. Bez przerwy zajmuję się podobnymi sprawami, choć nie dla tak niezwykłych klientów. Ale twój problem ma taki nastrój gwałtownej śmierci i czarnej magii, jaki zawsze towarzyszył twojemu ojcu. To mnie przeraża. Nie mam pojęcia, co mógłbym ci doradzić w tej kwestii.
      - Gwałtowna śmierć i czarna magia to moja dziedzina - stwierdziłem. - Chyba nawet za mocno wpływają na mój sposób myślenia. Ty z pewnością patrzysz na wszystko zupełnie inaczej. Martwe pole to z definicji coś, z czego człowiek nie zdaje sobie sprawy. Co mogłem przeoczyć?
      Napił się piwa i znowu zapalił fajkę.
      - Spróbujmy - zgodził się. - Twój przyjaciel Luke... skąd pochodzi?
      - Ze środkowego Zachodu. Wspominał chyba Nebraskę, Iowę, Ohio... któryś z tych stanów.
      - Rozumiem. Czym zajmuje się jego ojciec?
      - Nigdy o nim nie mówił.
      - Ma jakieś rodzeństwo?
      - Nie wiem. Nie powiedział.
      - Czy to nie dziwne, że przez te osiem lat znajomości nigdy nie wspomniał o swoich krewnych ani nie rozmawiał o rodzinnym mieście?
      - Nie. W końcu ja też o tym nie mówiłem.
      - To nie jest naturalne, Merle. Dorastałeś w niezwykłym miejscu, o którym po prostu nie mogłeś opowiadać. Miałeś istotne powody, by zmieniać temat i unikać takich kwestii. On najwyraźniej miał je także. Wtedy, gdy tu przybyłeś, nie byłeś nawet pewien, jak ludzie powinni się zachowywać. Czy zastanawiałeś się kiedyś nad Lukiem?
      - Oczywiście. Ale on szanował moją małomówność. Musiałem więc uszanować jego. Można powiedzieć, że mieliśmy rodzaj milczącej umowy, że takie tematy przekraczają granice uprzejmości.
      - Jak go poznałeś?
      - Byliśmy razem na pierwszym roku. Chodziliśmy na te same zajęcia.
      - I obaj byliście obcy, bez żadnych przyjaciół. Od razu się polubiliście...
      - Nie. Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Uznałem, że jest zarozumiałym draniem, który uważa się za dziesięć razy lepszego od każdego, kogo spotyka. Nie lubiłem go i on też raczej mnie nie lubił.
      - Dlaczego nie?
      - Miał o mnie taką samą opinię.
      - Czyli dopiero stopniowo przekonywaliście się, że nie macie racji?
      - Nie. Obaj mieliśmy rację. Poznaliśmy się, próbując się przed sobą popisywać. Jeśli tylko ja zrobiłem coś... wyjątkowego, on próbował mnie przebić. I odwrotnie. Do tego stopnia, że uprawialiśmy te same sporty, próbowaliśmy się umawiać z tymi samymi dziewczynami, dostawać lepsze stopnie.
      - I..?
      - Gdzieś po drodze poczuliśmy dla siebie szacunek. A kiedy obaj weszliśmy do olimpijskiego finału, coś pękło. Zaczęliśmy klepać się po plecach i zaśmiewać, poszliśmy do miasta, zjedliśmy razem kolację i gadaliśmy przez całą noc. Powiedział, że nie obchodzi go Olimpiada. Chciał tylko pokazać, że jest lepszy ode mnie, ale juź go to nie interesuje. Uznał, że obaj jesteśmy dobrzy i że na tym może zakończyć sprawę. Czułem dokładnie to samo, więc mu to powiedziałem. Tak zostaliśmy przyjaciółmi.
      - Potrafię to zrozumieć - stwierdził Bill. - To wybiórcza przyjaźń. Byliście przyjaciółmi tylko w pewnych obszarach.
      Ze śmiechem napiłem się piwa.
      - Wszyscy są tacy.
      - Z początku tak. Niektórzy nawet na zawsze. Nie ma w tym nic złego. Wydaje się tylko, że wasza przyjaźń była bardziej wybiórcza niż w większości przypadków.
      Wolno kiwnąłem głową.
      - Możliwe.
      - Ale to wciąż nie ma sensu. Dwóch chłopaków, tak sobie bliskich, jakimi się staliście... bez przeszłości, którą mogliby sobie opowiedzieć.
      - Chyba masz rację. Co to może oznacza?
      - Nie jesteś zwykłą istotą ludzką.
      - Nie, nie jestem.
      - Nie jestem pewien, czy Luke nią jest.
      - Więc czym?
      - To już twoja sprawa.
      Przytaknąłem.
      - A poza tym... - mówił dalej Bill - coś jeszcze mnie niepokoi.
      - Co?
      - Ten Martinez. Śledził was aż do tych krzaków, zatrzymał się, podkradł, a kiedy wysiedliście, otworzył ogień. W kogo celował? W was obu? Tylko w Luke'a? Czy tylko w ciebie?
      - Nie wiem. Nie jestem pewien, w kogo z nas był wymierzony pierwszy strzał. Potem strzelał do Luke'a, ponieważ Luke zaatakował i Martinez musiał się bronić.
      - Dokładnie. Gdyby był S, albo agentem S, po co w ogóle traciłby czas na rozmowę z tobą w barze?
      - Teraz odnoszę wrażenie, że cała ta rozmowa była tylko skomplikowanym wstępem do ostatniego pytania: czy Luke wie coś o Amberze.
      - I to twoja reakcja raczej niż odpowiedź zasugerowała mu, że wie.
      - Luke rzeczywiście coś wie, sądząc po sposobie, w jaki zwrócił się do mnie na końcu. Myślisz, że naprawdę chciał upolować kogoś z Amberu?
      - Może. Ale Luke nie jest Amberytą?
      - Przez ten czas, który tam spędziłem po wojnie, nigdy o nikim takim nie słyszałem. Jeśli idzie o rejestrację takich wypadków, moi krewni przypominają kółko kroju i szycia. Są o wiele mniej systematyczni niż w Chaosie. Nie potrafią nawet określić, kto jest najstarszy, ponieważ niektórzy przyszli na świat w innych strumieniach czasowych. Ale wiedzą o wszystkich...
      - Chaos! Zgadza się. Tam też jest masa krewniaków. Czy możliwe...?
      - Nie. - Pokręciłem głową. - Moja wiedza o tamtejszych rodach jest nawet bardziej szczegółowa. Znam chyba wszystkich, którzy potrafią manipulować Cieniem i podróżować w nim. Luke do nich nie należy i...
      - Chwileczkę! To znaczy, że w Dworcach też są ludzie, którzy potrafią chodzić w Cieniu?
      - Tak. Albo pozostając w miejscu ściągać z Cienia przedmioty. To jakby odwrócenie...
      - Myślałem, że trzeba przejść Wzorzec, by zyskać taką moc.
      - Mają tam pewnego rodzaju odpowiednik. Nazywa się Logrus. To taki chaotyczny labirynt. Ciągle się zmienia. Bardzo niebezpieczny. Zakłóca równowagę umysłową. Żadna przyjemność.
      - Więc dokonałeś tego?
      - Tak.
      - A także przeszedłeś Wzorzec?
      Oblizałem wargi, przypominając sobie to doświadczenie.
      - Tak. Niemal mnie to zabiło. Suhuy uważał, że zabije na pewno, ale Fiona uznała, że przy jej pomocy zdołam tego dokonać. Byłem...
      - Kim jest Suhuy?
      - Mistrzem Logrusu, a przy okazji moim wujem. Sądził, że Wzorzec Amberu i Logrus Chaosu są niekompatybilne, że nie mogę nosić w sobie obu wizerunków.
      Random, Fiona i Gerard zabrali mnie na dół, żebym zobaczył Wzorzec. Wtedy wezwałem Suhuya i pokazałem mu, jak to wygląda. Powiedział, że wydają się swymi antytezami i że przy próbie przejścia albo zostanę zniszczony, albo Wzorzec usunie obraz Logrusu. Prawdopodobnie to pierwsze. Ale Fiona stwierdziła, że Wzorzec powinien objąć sobą wszystko, nawet Logrus. A z tego, co wie o Logrusie, powinien ominąć wszystko, nawet Wzorzec. Pozostawili sprawę mojej decyzji, a ja wiedziałem, że muszę spróbować. I spróbowałem. Przeszedłem, i wciąż noszę w sobie wizerunek Logrusu, tak samo jak Wzorca. Suhuy przyznał, że Fi miała rację. Wysunął teorię, że ma to jakiś związek z moim mieszanym pochodzeniem. Fi nie zgodzila się...
      Bill podniósł rękę.
      - Zaczekaj. Nic bardzo rozumiem, w jaki sposób tak szybko sprowadziłeś swojego wuja Suhuya do podziemi zamku Amber.
      - Oprócz Atutów Amberu mam też talię Atutów Chaosu przedstawiających moich krewnych z Dworców.
      Pokręcił głową.
      - To fascynujące, ale zbaczamy z tematu. Czy jest ktoś jeszcze, kto potrafi chodzić przez Cień? A może istnieją jakieś inne sposoby?
      - Tak, jest nawet kilka. Istnieje pewna liczba magicznych istot, takich jak Jednorożec, które mogą zwyczajnie wędrować, gdzie tylko zapragną. Poza tym każdy może podążać za idącym przez Cień albo istotą magiczną, póki nie straci śladu. Coś w rodzaju Thomasa Rhymera z ballady. Jeden chodzący przez Cień może przeprowadzić całą armię. Są też mieszkańcy rozmaitych królestw Cienia, leżących najbliżej Amberu i Chaosu. Z powodu bliskiej odległości od obu ośrodków mocy żyją tam potężni czarnoksiężnicy. Ci najlepsi dobrze sobie radzą, ale ich wizerunki Wzorca i Logrusu są niedoskonałe i nigdy nie dorównują oryginałom. Ale po obu stronach nie potrzeba nawet inicjacji, żeby się poruszać. Złącza Cienia są tam najcieńsze. Nawet prowadzimy z nimi handel. Z czasem coraz łatwiej wędrować wytyczonymi szlakami. Kierunek na zewnątrz jest jednak trudniejszy.
      Znane są przypadki, gdy przedostały się spore siły inwazyjne. Dlatego właśnie trzymamy straże: Julian w Ardenie, Gerard na morzu i tak dalej.
      - Inne sposoby?
      - Może sztorm Cienia.
      - Co to jest?
      - To naturalne, choć niezbyt dobrze opisane zjawisko. Najlepszym porównaniem, jakie przychodzi mi do głowy, jest burza tropikalna. Jedna z teorii mówi, że ich powstawanie ma związek z częstotliwością dudnienia fal, pulsujących od Amberu i Chaosu i kształtujących naturę cieni. W każdym razie gdy taki sztorm wybuchnie, to zanim się uspokoi, potrafi ogarnąć sporą liczbę cieni. Czasem wyrządza wielkie szkody, czasem bardzo małe. Ale często przenosi ze sobą różne rzeczy.
      - Czy ludzi również?
      - Znane są takie przypadki.
      Dopił piwo. Poszedłem za jego przykładem.
      - Co z Atutami? - zapytał. - Czy każdy może się nimi posługiwać?
      - Tak.
      - Ile jest zestawów?
      - Nie wiem.
      - Kto je tworzy?
      - W Dworcach jest kilku ekspertów. Tam się nauczyłem. W Amberze potrafi to Fiona i Bleys. O ile pamiętam, mieli uczyć Randoma.
      - Ci czarnoksiężnicy, o których wspominałeś, z przyległych krain... Czy któryś z nich mógłby stworzyć talię Atutów?
      - Tak, ale byłyby mniej niż doskonałe. O ile dobrze rozumiem, aby wykonać je odpowiednio, trzeba przejść inicjację we Wzorcu albo Logrusie. Niektórzy jednak mogliby uzyskać częściowe rezultaty. Użycie takich Atutów byłoby ryzykowne: można skończyć martwym albo w jakimś piekle, a czasem tam, gdzie człowiek się rzeczywiście wybierał.
      - A te, które znalazłeś u Julii?
      - Były prawdziwe.
      - Jak możesz to wyjaśnić?
      - Ktoś, kto wiedział, jak się to robi, nauczył kogoś, kto potrafił opanować tę wiedzę, a ja o tym nie słyszałem. To wszystko.
      - Rozumiem.
      - Obawiam się, że to do niczego nie prowadzi.
      - Ale jest mi potrzebne, jeśli mam coś wymyślić - odparł. - Jak inaczej mogę wskazać główne kierunki śledztwa? Masz ochotę na jeszcze jedno piwo?
      - Zaczekaj.
      Zamknąłem oczy i przywołałem obraz Logrusu - zmiennego, wiecznie zmiennego. Zakreśliłem swe pragnienie i dwie falujące linie widma zwiększyły grubość i jasność. Wolno poruszałem ramionami, naśladując ich kołysania i szarpnięcia. Wreszcie linie i moje ręce wydawały się jednością; otworzyłem dłonie i sięgnąłem dalej, coraz dalej w Cień.
      Bill odchrząknął.
      - Hm... Merle, co ty robisz?
      - Szukam czegoś - wyjaśniłem. - Jeszcze chwilę.
      Linie rozciągałyby się poprzez nieskończoność Cienia, aż natrafiłyby na obiekty mojego pragnienia albo ja straciłbym cierpliwość lub koncentrację. W końcu poczułem szarpnięcie, jakby żyłek dwóch wędek, gdzie ryby chwyciły haczyk.
      - Są - oznajmiłem i szybko ściągnąłem je z powrotem.
      W obu dłoniach zjawiły się oszronione butelki piwa.
      Chwyciłem je mocno, po czym jedną podałem Billowi.
      - O to mi chodziło, kiedy mówiłem o odwróceniu chodzenia przez Cień - wyjaśniłem, kilka razy oddychając głęboko. - Sięgnąłem w Cień po dwie butelki piwa. Zaoszczędziłem ci wyprawy do kuchni.
      Przygłądał się pomarańczowej etykiecie z dziwacznym, zielonym napisem.
      - Nie znam tej marki - stwierdził. - Że już nie wspomnę o języku. Jesteś pewien, że to niczym nie grozi?
      - Tak, zamówiłem prawdziwe piwo.
      - Aha... a nie sprowadziłeś przypadkiem otwieracza?
      - Oj! Przepraszam cię, zaraz...
      - Drobnostka.
      Wstał, zniknął w kuchni, a po chwili wrócił z otwieraczem. Kiedy zerwał kapsel, polała się piana i musiał potrzymać butelkę nad koszem, zanim piwo się uspokoiło. Z drugą było to samo.
      - Niektóre rzeczy burzą się, e przyciąga się je za szybko, tak jak ja przed chwilą - wyjaśniłem. - Normałnie zdobywam piwo w inny sposób i zapomniałem już...
      - Nic się nie stało. - Bill wytarł ręce chusteczką...
      I pociągnął z butelki.
      - Przynajmniej piwo jest dobre - stwierdził. - Zastanawiam się... Ale nie.
      - Co?
      - Mógłbyś sprowadzić pizzę?
      - Z czym byś chciał? - zapytałem.
      Następnego ranka poszliśmy na długi spacer wzdłuż krętego strumienia, który napotkaliśmy przy polu, należącym do sąsiada i klienta Billa. Bill szedł wolno z laską w ręku i fajką w zębach, kontynuując wczorajsze przesłuchanie powiedziałeś coś, na co nie zwróciłem należytej uwagi - oświadczył. - Bardziej interesowały mnie inne aspekty sytuacji. Mówiłeś, że ty i Luke dotarliście do olimpijskiego finału, a potem zrezygnowaliście.
      - W jakiej konkurencji?
      - Na kilku dystansach biegowych i w paru konkurencjach technicznych. Obaj byliśmy biegaczami i...
      - I jego czas był bliski twojego?
      - Bardzo bliski. A czasem to mój był bliski jego.
      - Dziwne.
      - Co?
      Brzeg stał się bardziej stromy, więc po kamieniach przeszliśmy na drugą stronę, gdzie teren był stosunkowo płaski. Biegła tam mocno wydeptana ścieżka.
      - To dość niezwykły zbieg okoliczności - powiedział - że ten chłopak był w sporcie nie gorszy od ciebie. Z tego, co słyszałem, Amberyci są kilka razy silniejsi od normalnych ludzi i mają zabawny metabolizm, dający niezwykłą wytrzymałość oraz zdolności regeneracyjne. Jak to możliwe, że Luke zdołał ci dorównać w siłowych konkurencjach?
      - Jest świetnym sportowcem i dba o formę - odparłem. - Zdarzają się tacy ludzie: bardzo silni i szybcy.
      Bill pokręcił głową. Weszliśmy na ścieżkę.
      - Nie zaprzeczam. Ale mam wrażenie, że za dużo tych przypadków. Ten Luke ukrywa własną przeszłość, tak samo jak ty, a potem się okazuje, że i tak wie, kim jesteś. Powiedz, czy naprawdę jest miłośnikiem sztuki?
      - Czego?
      - Sztuki. Czy sztuka interesowała go na tyle, by ją kolekcjonować?
      - Aha. Tak. Dość regularnie bywaliśmy na otwarciach galerii i wystawach w muzeum.
      Parsknął i z wymachu uderzył laską w kamyk, który plusnął głośno.
      - No cóż - mruknął. - To osłabia jeden z argumentów, ale nie psuje schematu.
      - Nie bardzo...
      - Dziwiło mnie, że znał tego zwariowanego malarza okultystę. Ale niesłusznie, skoro, jak twierdzisz, facet miał talent, a Luke naprawdę zbierał obrazy.
      - Przecież nie musiał mi mówić, że znał Melmana.
      - Fakt. Ale wszystko to razem, plus jego fizyczne możliwości... Oczywiście, prowadzę tu sprawę poszlakową, uważam jednak, że twój przyjaciel byi człowiekiem niezwykłym.
      Kiwnąłem głową.
      - Po naszej wczorajszej rozmowie długo się nad tym zastanawiałem. I jeśli on nie jest stąd, to do diabła, naprawdę nie wiem, skąd pochodzi.
      - Więc chyba wyczerpaliśmy możliwości tego śladu - westchnął Bill. Minęliśmy zakręt strumienia i przystanął, by spojrzeć na stadko ptaków, zrywających się do lotu z niewielkiego mokradła na drugim brzegu.
      - Powiedz mi, zupełnie z innęj beczki, jaki masz... status.
      - Nie rozumiem.
      - Jesteś synem księcia Amberu. Czym cię to czyni?
      - Chodzi ci o tytuł? Jestem diukiem Marchii Zachodnich i earlem Kolviru.
      - Co to oznacza?
      - Że nie jestem księciem Amberu. Nikt nie musi się martwić, że zacznę intrygować, żadnej wendety związanej z sukcesją tronu...
      - Hm.
      - Co miało znaczyć to "hm"?
      Wzruszył ramionami.
      - Za dobrze znam historię. Nikt nie jest bezpieczny.
      I ja wzruszyłem swoimi.
      - Z tego, co ostatnio słyszałem, na domowym froncie panuje spokój.
      - To dobra wiadomość.
      Kilka zakrętów dalej dotarliśmy do szerokiej polanki pokrytej kamykami i piaskiem. Teren wznosił się lekko przez jakieś dziesięć metrów, aż do stromej skarpy wysokości dwóch, może trzech metrów. Widziałem ślady przyboru wody i odsłonięte korzenie drzew, rosnących wzdłuż krawędzi. Bill przysiadł na głazie w ich cieniu i zapalił fajkę. Ja znalazłem sobie miejsce w pobliżu, po lewej stronie. Woda pluskała cicho w przyjemnej tonacji i skrzyła się w słońcu.
      - Ładnie tu - stwierdziłem po chwili. - Naprawdę przyjemne miejsce.
      - Uhm.
      Spojrzałem na niego - patrzył w stronę, z której przyszliśmy.
      - Coś się dzieje? - spytałem, zniżając głos.
      - Zauważyłem kogoś - szepnął. - Szedł ścieżką kawałek za nami. Straciłem go z oczu po tych wszystkich zakrętach.
      - Może powinienem przejść się z powrotem.
      - To pewnie nic ważnego. Jest piękny dzień. Sporo ludzi urządza tu wycieczki. Pomyślałem tylko, że jeśli chwilę poczekamy, zobaczymy go albo upewnimy się, że skręcił gdzieś w bok.
      - Możesz go opisać?
      - Nie. Zauważyłem tylko poruszenie. Myślę, że nie ma się czym przejmować. Po tej twojej opowieści zrobiłem się przesadnie ostrożny... albo wpadam w paranoję. Nie jestem pewien.
      Wyjąłem fajkę, nabiłem i zapaliłem. Czekaliśmy. Czekaliśmy jakieś piętnaście minut, ale nikt się nie pokazał.
      Wreszcie Bill wstał i przeciągnął się.
      - Fałszywy alarm - stwierdził.
      - Chyba tak.
      Ruszył dalej. Podążyłem za nim.
      - Martwi mnie ta Jasra - rzekł. - Powiedziałeś, że wyglądało to, jakby przeatutowała się do pokoju. I że miała w ustach żądło, które na pewien czas cię powaliło.
      - Zgadza się.
      - Spotkałeś kiedyś kogoś podobnego?
      - Nie.
      - Domyślasz się może?
      Pokręciłem głową.
      - I co z tą zabawą w Noc Walpurgii? Rozumiem, że jakaś data może mieć istotne znaczenie dla szaleńca, i wiem, że wyznawcy różnych prymitywnych religii przywiązywali wielką wagę do zmian pór roku. Ale S jest niemal zanadto zorganizowany, by być wariatem. A co do tego drugiego...
      - Melman uważa, że to ważne.
      - Tak. Ale on zajmował się takimi rzeczami. Byłbym zaskoczony, gdyby nie doszukał się jakiejś zbieżności, choćby nawet nie istniała naprawdę. Przyznał, że jego mistrz o tym nie wspominał. Sam to wymyślił. Ale to ty masz doświadczenie w tej dziedzinie. Czy zamordowanie kogoś twojej krwi w pewnym szczególnym dniu roku może mieć specjalne znaczenie albo dostarczyć jakiejś wyjątkowej mocy?
      - O niczym takim nie słyszałem. Ale oczywiście istnieje wiele spraw, o których nie mam pojęcia. W porównaniu z innymi adeptami jestem dość młody. Tylko nie rozumiem, do czego zmierzasz. Nie sądzisz, żeby był szaleńcem, ale nie wierzysz też w ten pomysł z Nocą Walpurgii.
      - Sam nie wiem. Po prostu głośno myślę. Jedno i drugie jest trochę naciągane. Nawiasem mówiąc, we francuskiej Legii Cudzoziemskiej na trzydziestego kwietnia dawali żołnierzom urlopy, żeby mogli się upić, a potem jeszcze parę dni, żeby wytrzeźwieli. To rocznica bitwy pod Camerone, jednego z ich wielkich zwycięstw. Ale nie sądzę, by istniał tu jakiś związek z naszą sprawą.
      I dlaczego sfinks? - dodał po chwili. - Dlaczego Atut przenosi cię w miejsce, gdzie musisz odpowiadać na głupie zagadki albo odgryzą ci głowę?
      - Odniosłem wrażenie, że miał w planach raczej to drugie.
      - Też mi się tak wydawało. Ale to z pewnością bardzo dziwne. Wiesz co? Założę się, że wszystkie te Atuty działają w taki sposób: prowadzą w pułapkę.
      - Możliwe.
      Sięgnąłem do kieszeni po karty.
      - Zostaw - poradził. - Nie kuśmy losu. Może powinieneś schować je w bezpiecznym miejscu, przynajmniej na pewien czas. Mógłbym zamknąć je w sejfie w moim gabinecie.
      - Sejfy nie są aż tak bezpieczne - roześmiałem się. - Nie, dziękuję. Wolę je mieć przy sobie. Może zdołam je sprawdzić, zanadto przy tym nie ryzykując.
      - Ty jesteś ekspertem. Ale powiedz, czy coś nie może się tutaj prześliznąć ze sceny na karcie tak, żebyś nie...
      - Nie. Nie działają w taki sposób. Wymagają twojej uwagi. Pełnej koncentracji.
      - To już coś. Chciałbym...
      Obejrzał się znowu. Ktoś nadchodził. Odruchowo zacisnąłem pięści.
      A potem usłyszałem, jak Bill oddycha z ulgą.
      - W porządku - mruknął. - Znam go. To George Hansen. Syn właściciela farmy, obok której przechodziliśmy. Cześć, George!
      Średniego wzrostu i krępej budowy mężczyzna pomachał nam ręką. Miał jasne włosy. Był ubrany w levisy i koszulkę Grateful Dead, a za podwinięty rękaw wsunął paczkę papierosów. Wyglądał na dwadzieścia parę lat.
      - Dzień dobry - odpowiedział, gdy podszedł bliżej. - Ciepły dzień, co?
      - Jeszcze jak - odparł Bill. - Dlatego wyszliśmy na spacer, zamiast siedzieć w domu.
      George przyjrzał mi się.
      - Ja też - oświadczył, przygryzając dolną wargę. - Naprawdę ładny dzień.
      - To Merle Corey. Przyjechał do mnie w odwiedziny.
      - Merle Corey - powtórzył George i wyciągnął rękę. - Cześć, Merle.
      Uścisnąłem mu dłoń. Była lekko wilgotna.
      - Poznałeś nazwisko?
      - No... Merle Corey.
      - Znałeś jego ojca.
      - Tak? A rzeczywiście!
      - Sama Coreya - dokończył Bill i ponad ramieniem George'a spojrzał na mnie znacząco.
      - Sam Corey - powtórzył George. - To był facet! Miło cię poznać. Na długo przyjechałeś?
      - Najwyżej kilka dni - odparłem. - Nie wiedziałem, że znałeś mojego ojca.
      - Świetny gość - stwierdził. - Gdzie mieszkasz?
      - W Kalifornii, ale już pora na zmianę.
      - A dokąd się wybierasż?
      - Chyba wyjadę z kraju.
      - Do Europy?
      - Dalej.
      - Kapitalnie. Też chciałbym kiedyś pojeździć po świecie.
      - Może kiedyś pojeździsz.
      - Może. No, pora na mnie. Miłego spaceru. Przyjemnie było cię poznać, Merle.
      - Mnie również.
      Cofnął się, pomachał nam, odwrócił się i odszedł. Spojrzałem na Billa i zauważyłem, że drży.
      - O co chodzi? - spytałem szeptem.
      - Znam tego chłopca od urodzenia - powiedział. - Myślisz, że brał narkotyki?
      - Nie takie, dla których trzeba sobie dziurawić ręce. Nie widziałem żadnych śladów. I nie wyglądał na oszołomionego.
      - Tak, ale ty nie znasz go tak jak ja. Był... inny. Pod wpływem impulsu nazwałem twojego ojca Samem. Bo coś było nie tak, jak powinno. Zmienił się jego sposób mówienia, postawa, chód... Drobiazgi. Czekałem, żeby mnie poprawił, a wtedy mógłbym zażartować o przedwczesnej sklerozie. Ale nie. Uwierzył. Merle, to przerażające! Przecież on znał twojego ojca... jako Carla Coreya. Ojciec lubił mieć w domu porządek, ale nigdy nie radził sobie z pieleniem, koszeniem czy grabieniem liści. George pracował u niego przez całe lata, jeszcze w szkole. Wiedział, że nie ma na imię Sam.
      - Nie rozumiem.
      - Ja też nie. I wcale mi się to nie podoba.
      - Czyli zachowuje się dziwnie... i sądzisz, że nas śledzi?
      - Teraz tak. To nie może być przypadek... akurat wtedy, kiedy przyjechałeś.
      Zawróciłem.
      - Idę za nim - oznajmiłem. - Przekonamy się.
      - Nie. Zostań.
      - Nie zrobię mu krzywdy. Są inne metody.
      - Niech lepiej wierzy, że nas oszukał. Może poczuje się pewniej i powie albo zrobi coś, co da nam informację. Z drugiej strony, cokolwiek zrobisz, nawet delikatnego czy magicznego, może go... albo kogoś innego... uprzedzić, że coś podejrzewamy. Zostaw to, bądź wdzięczny za ostrzeżenie i bądź ostrożny.
      - Masz rację - zgodziłem się. - Dobrze.
      - Wracajmy do domu. Pojedziemy do miasta na lunch. Przy okazji wpadniemy do mojego biura, chcę zabrać pewne dokumenty i załatwić kilka telefonów. O drugiej mam spotkanie z klientem. W tym czasie możesz wziąć samochód i przejechać się po okolicy.
      - Doskonale.
      Po drodze zastanawiałem się. Było kilka spraw, o których Billowi nie powiedziałem. Na przykład, nie warto było wspominać, że na lewej ręce noszę niewidzialny, obdarzony dość niezwykłymi możliwościami sznur do duszenia. Jedną z nich jest to, że normalnie ostrzega mnie przed skierowanymi ku mnie złymi intencjami, jak robił to przez prawie dwa lata w obecności Luke'a, zanim zostaliśmy przyjaciółmi. Jakiekolwiek były powody dziwnego zachowania George'a Hansena, Frakir nie dała znaku, że ma wobec mnie złe zamiary. Chociaż, zabawna rzecz... było coś w jego sposobie wyrażania, w tym, jak wymawiał słowa...
      Po lunchu Bill zajął się interesami, a ja wyruszyłem na przejażdżkę. Kierowałem się do miejsca, gdzie przed laty mieszkał ojciec. Kilka razy byłem już w pobliżu, ale nie wchodziłem do środka. Zresztą, chyba i tak nie miałem po co. Bill powiedział, że domek kupiło jakieś młode małżeństwo z dziećmi. Mogłem się tego domyślić widząc porozrzucane na podwórzu zabawki. Ciekawe, jak by to było: dorastać w takim domu. Wyglądał na zadbany, wręcz wymuskany. Wyobrażałem sobie, że ludzie są tu szczęśliwi.
      Zastanawiałem się, gdzie on jest teraz... jeśli jest jeszcze wśród żywych. Nikt nie zdołał połączyć się z nim Atutem, choć to jeszcze niczego nie dowodziło. Istnieje wiele sposobów blokowania kontaktu. Jeden z nich, jak mówiono, dotyczył właśnie jego sytuacji, chociaż wolałem o tym nie myśleć.
      Jedna z wersji głosiła, ża tato oszalał w Dworcach Chaosu, dotknięty klątwą rzuconą przez moją matkę, a teraz wędruje bez celu przez Cień. Mama odmawiała wszelkich komentarzy na ten temat. Według innej, wkroczył do stworzonego przez siebie wszechświata i nigdy nie powrócił. To mogło go usunąć poza zasięg Atutów. Zgodnie z jeszcze inną, po prostu zginął gdzieś po wyjeździe z Dworców - a kilkoro moich krewnych zapewniało, że widzieli, jak odjeżdża. Zatem, jeśli prawdziwe były pogłoski o jego śmierci, nastąpiła ona poza Dworcami Chaosu. Byli też inni, którzy jakoby spotykali go później w różnych odległych od siebie miejscach. Zawsze mówili o jego niezwykłym zachowaniu. Raz słyszałem, że podróżował w towarzystwie niemej tancerki - maleńkiej i ślicznej, z którą porozumiewał się językiem migowym - i że sam prawie się nie odzywał. Ktoś inny opowiadał, że widział go pijanego w sztok w jakiejś spelunce, z której w końcu przepędził wszystkich klientów, żeby w spokoju słuchać orkiestry. Długo musiałem szukać, żeby trafić chociaż na te kilka plotek, ale nie mogłem ręczyć za autentyczność żadnej z nich. Choć próbowałem wiele razy, nie zdołałem zlokalizować go wezwaniem Logrusu. Oczywiście, jeśli odjechał dostatecznie daleko, moja zdolność koncentracji mogła się okazać niewystarczająca.
      Innymi słowy, nie miałem pojęcia, gdzie się podział mój ojciec, Corwin z Amberu. I nikt inny też chyba nie wiedział. Żałowałem tego, gdyż tylko raz miałem okazję być z nim dłużej - pod Dworcami Chaosu, kiedy wysłuchałem jego opowieści po bitwie Skazy Wzorca.
      To odmieniło moje życie. Postanowiłem wtedy opuścić Dworce i zdobywać doświadczenie w świecie Cienia, gdzie przeżył tyle lat. Uznałem, że jeśli chcę rozumieć tatę, powinienem rozumieć ten świat. I wierzyłem, że udało mi się to osiągnąć. Może nawet więcej. Ale jego już nie było i nie mogliśmy dokończyć rozmowy. Sądziłem, że teraz, kiedy projekt Ghostwheel był już na ukończeniu, będę mógł wypróbować nową metodę poszukiwania. I nagle zaczęła się ta ostatnia historia. Po długiej podróży, którą planowałem za miesiąc czy dwa zakończyć u Billa, zamierzałem wyruszyć do mojej prywatnej anomalii i wziąć się do pracy.
      Teraz... pojawiły się inne problemy. Muszę je rozwiązać, zanim wrócę do poszukiwań.
      Wolno przejechałem obok domu. Przez otwarte okna słyszałem dźwięki muzyki. Lepiej nie wiedzieć dokładnie, co dzieje się wewnątrz. Czasem dobrze jest zachować odrobinę tajemnicy.
      Wieczorem po kolacji siedzieliśmy z Billem na werandzie. Próbowałem sobie przypomnieć, co jeszcze powinienem przepuścić przez jego umysł. Nic mi nie przychodziło do głowy, więc to on pierwszy wrócił do naszej odcinkowej konwersacji.
      - Jest jeszcze coś - zaczął.
      - Tak?
      - Dan Martinez zaczął rozmowę z tobą sugerując, że Luke szuka inwestorów, by założyć jakąś firmę komputerową. Uznałeś później, że to tylko manewr, by odwrócić twoją uwagę, a potem zaskoczyć pytaniem o Amber i Chaos.
      - Zgadza się.
      - Ale Luke rzeczywiście proponował ci coś zbliżonego. Upierał się przy tym, że nie szukał kontaktu z potencjalnymi inwestorami i nigdy nie słyszał o Danie Martinezie. Kiedy zobaczył zwłoki, nadal utrzymywał, że nigdy go nie widział.
      Przytaknąłem.
      - Czyli albo Luke kłamał, albo Martinez dowiedział się jakoś o jego planach.
      - Nie sądzę, by Luke kłamał. Myślałem później o tej sprawie. Znając go, nie wierzę, by szukał inwestorów nie wiedząc jeszcze, czy ma w co włożyć pieniądze. Myślę, że w tej kwestii mówił prawdę. Według mnie mógł to być jedyny prawdziwy zbieg okoliczności we wszystkim, co się do tej pory przydarzyło. Mam wrażenie, że Martinez sporo o Luke'u wiedział i potrzebował tylko ostatniej informacji: czy słyszał coś o Amberze i Dworcach. Był sprytny. Na podstawie tego, co już wiedział, w szczególności że pracowaliśmy z Lukiem w tej samej firmie, potrafił ułożyć wiarygodną dla mnie historyjkę.
      - To możliwe - przyznał. - Ale kiedy Luke naprawdę...
      - Zaczynam sądzić - przerwałem - że historia Luke'a też była fałszywa.
      - Nie bardzo rozumiem.
      - Uważam, że ułożył ją tak samo jak Martinez. I z podobnych powodów: żeby wydała mi się dostatecznie prawdopodobna, bym udzielił informacji, na której mu zależało.
      - Zgubiłem się. Jakiej informacji?
      - Chodziło o mojego Ghostwheela. Chciał wiedzieć, co to takiego.
      - I rozczarował się, gdy usłyszał, że to tylko egzotyczne ćwiczenie z projektowania, przeprowadzone wcale nie po to, by stworzyć firmę?
      Dostrzegł mój uśmiech, gdy kiwnąłem głową.
      - To coś więcej? - zapytał. I dodał: - Czekaj, nie mów. Ty też kłamałeś. To coś istnieje rzeczywiście.
      - Tak.
      - Pewnie nie powinienem nawet pytać... chyba że uważasz to za istotny materiał i chcesz mi powiedzieć. Jeśli to coś dużego i bardzo ważnego, to można będzie to ze mnie wyciągnąć. Wiesz, nie jestem odporny na ból. Zastanów się.
      Zrobiłem to. Siedziałem i dumałem przez dłuższą chwilę.
      - Przypuszczam, że istnieje pewien związek - stwierdziłem w końcu. - Dość złożony i raczej nie taki, o jakim mówiłeś. Ale nie sądzę, żeby mógł to być, jak to nazwałeś, materiał. Ani dla Luke'a, ani dla nikogo innego. Ponieważ nikt oprócz mnie nie ma nawet pojęcia, co to jest. Nie. Nie wiem, jak można tę niewiadomą wprowadzić do równania. Chodziło tylko o ciekawość Luke'a. Postąpię raczej według twojej rady i nie włączę tej sprawy do akt.
      - Mnie to nie przeszkadza - odparł. - Jest jeszcze sprawa zniknięcia Luke'a...
      W domu zadzwonił telefon.
      - Przepraszam - powiedział Bill. Wstał i zniknął w kuchni. - Merle, to do ciebie! - zawołał po chwili.
      Wszedłem do środka. Spojrzałem pytająco, a on wzruszył ramionami i pokręcił głową. Szybko przypomniałem sobie, gdzie są dwa pozostałe aparaty. Wskazałem palcem Billa, potem jego gabinet i wykonałem ruch, jakbym podnosił i przyciskał do ucha słuchawke. Uśmiechnął się lekko i skinął głową. Zacząłem mówić, dopiero kiedy usłyszałem pstryknięcie. Rozmówca powinien uznać, że podniosłem słuchawkę w drugim aparacie.
      - Słucham?
      - Merle Corey?
      - To ja.
      - Potrzebuję pewnych informacji, które jak sądzę, pan posiada.
      Głos był męski, jakby znajomy, chociaż nie całkiem.
      - Z kim rozmawiam? - spytałem.
      - Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć.
      - W takim razie obawiam się, że moja odpowiedź na pańskie pytanie będzie taka sama.
      - Czy mogę przynajmniej je zadać?
      - Proszę bardzo.
      - Dobrze. Pan i Luke Raynard jesteście przyjaciółmi.
      Umilkł.
      - Można tak to określić - odpowiedziałem, by wypełnić ciszę.
      - Słyszał pan, jak wspominał o miejscach zwanych Amberem i Dworcami Chaosu.
      I znowu raczej stwierdzenie niż pytanie.
      - Może.
      - Czy pan sam wie coś o tych miejscach?
      Wreszcie o coś zapytał.
      - Może - powtórzyłem.
      - Proszę - To poważna sprawa. Potrzebuję czegoś więcej niż tylko "może".
      - Przykro mi. Niczego pan nie usłyszy, dopóki się nie dowiem, kim pan jest i czemu pan pyta.
      - Mogę być bardzo pomocny, jeśli zechce pan mówić.
      SZI;Zl:T7e.
      W ostatniej chwili powstrzymałem się od odpowiedzi.
      Czułem, jak przyspiesza mi puls. Ostatnie zdanie padło w thari. Zachowałem milczenie.
      Wreszcie...
      -- No cóż, nie udało się, a ja ciągle nie jestem pewien.
      - Czego? Czego nie jest pan pewien?
      - Czy to on pochodzi z jednego z tych miejsc, czy może pan.
      - Pozwoli pan, że zapytam wprost: co to pana obchodzi?
      -- Ponieważ jednemu z was może grozić poważne niebezpieczeństwo.
      - Temu, który stamtąd pochodzi, czy temu drugiemu?
      -- Tego nie mogę powiedzieć. Nie stać mnie na kolejną pomyłkę.
      - O czym pan mówi? Czego dotyczyła ta poprzednia?
      - Nie powie pan? Ani dla wlasnego bezpieczeństwa, ani by pomóc przyjacielowi?
      - Mógłbym - odparłem. - Gdybym wiedział, że to prawda. Ale równie dobrze to pan może stanowić zagrożenie.
      - Zapewniam pana, że próbuję jedynie pomóc właściwej osobie.
      - Słowa, słowa, słowa... - oświadczyłem. - Przypuśćmy, że obaj jesteśmy z tych miejsc.
      - Ojej - jęknął. - Nie. To niemożliwe.
      - Dlaczego?
      - To nieważne. Co muszę zrobić, by pana przekonać?
      - Nic. Chwileczkę, niech pomyślę. No dobrze. Co pan na to: spotkajmy się gdzieś. Pan wskaże miejsce. Przyjrzę się panu i wymienimy informacje, po trochu, aż wszystkie karty znajda się na stole.
      Zamilkł.
      - Tylko w taki sposób byłby pan skłonny do rozmowy? - spytał po chwili.
      - Tak.
      - Muszę się zastanowić. Skontaktuję się wkrótce.
      - Jedno pytanie...
      - Słucham?
      - Jeśli to ja, to czy niebezpieczeństwo grozi mi już teraz?
      - Tak myślę. Tak, chyba tak. Do widzenia.
      Rozłączył się.
      Gdy odkładałem słuchawkę, udało mi się westchnąć i zakląć równocześnie. Wystarczyło otworzyć szafę, żeby trafić na kogoś, kto o nas wiedział.
      Do kuchni wszedł wyraźnie zdziwiony Bill.
      - Skąd ten kim-on-tam-był-do-diabła w ogóle wiedział, że tu jesteś? - brzmiały jego pierwsze słowa.
      - To moje pytanie. Wymyśl jakieś inne.
      - Proszę bardzo. Naprawdę chcesz iść? A jeżeli on planuje jakiś numer?
      - Jasne. Zaproponowałem spotkanie, ponieważ chcę poznać tego faceta.
      - Jak sam zauważyłeś, to on może stanowić zagrożenie.
      - Mnie to nie przeszkadza. On też znajdzie się w niebezpieczeństwie.
      - Nie podoba mi się to.
      - Mnie też niespecjalnie. Ale jak dotąd nie otrzymałem lepszej oferty.
      - Jak chcesz. Sam decydujesz. Szkoda, że nie ma sposobu, by zlokalizować go wcześniej.
      - Ta myśl mnie również przemknęła przez głowę.
      - Słuchaj, a może by go trochę przycisnąć?
      - Jak?
      - Wydawał się lekko zdenerwowany, a twoja propozycja nie spodobała mu się chyba bardziej niż mnie.
      Kiedy zadzwoni, mogłoby nie być nas w domu. Niech nie myśli, że siedzisz tu i czekasz na dzwonek telefonu. Niech trochę poczeka. Znajdziemy ci jakieś świeże ubranie i na parę godzin pojedziemy do klubu. To lepsze niż pustoszenie lodówki.
      - Niezły pomysł - przyznałem. - Kiedyś to miały być wakacje. Nic bliższego chyba się nie trafi. Doskonale.
      Korzystając z zasobów Cienia odnowiłem swoją garderobę, potem przystrzygłem brodę, wziąłem prysznic i przebrałem się. Pojechaliśmy do klubu i zjedliśmy kolację na tarasie. Wieczór świetnie się do tego nadawał: czysty i rozgwieżdżony, ze ściekającym jak mleko księżycowym blaskiem. Za wspólną ugodą, powstrzymaliśmy się od dyskusji o moich problemach. Bill znał tu chyba wszystkich, więc i ja dobrze się czułem. To był najprzyjemniejszy wieczór, jaki przeżyłem od dłuższego czasu. Później przeszliśmy na kilka drinków do baru, który - jak zrozumiałem - był jedną z ulubionych przystani taty. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegały strzępy tanecznej muzyki.
      - Tak, to był dobry pomysł - stwierdziłem. - Dzięki.
      - De nada - odparł. - Często tu bywaliśmy z twoim staruszkiem. Nie miałeś przypadkiem...?
      - Nie, żadnych wieści.
      - Przykro mi.
      - Dam ci znać, kiedy się odezwie.
      - Oczywiście. Przepraszam.
      Droga powrotna minęła spokojnie. Nikt za nami nie jechał. Wróciliśmy krótko po północy, powiedzieliśmy sobie dobranoc, i poszedłem prosto do swojego pokoju. Po drodze zdjąłem i odwiesiłem do garderoby nową marynarkę, potem ściągnąłem nowe buty. W pokoju od razu zauważyłem biały prostokąt na poduszce.
      Dwoma długimi krokami dotarłem do łóżka i chwyciłem kartkę papieru.
     
     
      PRZEPRASZAM, ALE NIE BYŁO PANA, KIEDY DZWONIŁEM, informowały drukowane litery. ZAUWAŻYŁEM PANA W KLUBIE I DOSKONALE ROZUMIEM PAŃSKIE PRAGNIENIE, BY SPĘDZIĆ WIECZÓR POZA DOMEM. NASUNĘŁO MI TO PEWIEN POMYSŁ. SPOTKAJMY SIĘ TAM W BARZE, JUTRO O DZIESIĄTEJ WIECZOREM. LEPIEJ BĘDĘ SIĘ CZUŁ W TOWARZYSTWIE TYLU LUDZI, Z KTÓRYCH ŻADEN NIE SŁUCHA.
     
     
     
      Niech to szlag! Pierwszy impuls kazał mi natychmiast powiedzieć o wszystkim Billowi. Pierwsza myśl, jaka zjawiła się po tym impulsie, mówiła, że przecież nic nie może zrobić. Co najwyżej straci trochę snu, a pewnie potrzebuje go bardziej ode mnie. Złożyłem więc kartkę, wsunąłem do kieszeni koszuli, a samą koszulę odwiesiłem na krzesło.
      Nawet koszmar nie ożywiał mojego snu. Spałem głęboko i mocno wiedząc, że w razie niebezpieczeństwa obudzi mnie Frakir. Szczerze mówiąc, zaspałem nawet i było to przyjemne. Poranek wstał słoneczny i śpiewały ptaki.
      Ochlapałem się, przyczesałem, obrabowałem Cień z czystych spodni i koszuli, po czym zszedłem do kuchni. Na stole leżała kartka papieru. Miałem już dość znajdowania wiadomości, ta jednak była od Billa. Pisał, że jedzie do biura, a ja mam częstować się tym, co uznam za odpowiednie na śniadanie. Wróci później.
      Zajrzałem do lodówki i przygotowałem sobie maślane bułeczki, kawałek melona i szklankę soku pomarańczowego. Kawa, którą wcześniej nastawiłem, była gotowa, zanim skończyłem jedzenie. Nalałem sobie i zabrałem filiżankę na werandę.
      Pomyślałem, że powinienem może też zostawić Billowi kartkę i wyjechać stąd. Mój tajemniczy korespondent, zapewne S, raz tutaj telefonował i raz się włamał. Nieważne, skąd wiedział, że tu jestem. To był dom przyjaciela, a chociaż nie miałem nic przeciwko temu, by zwierzać się przyjaciołom z kłopotów, wolałem raczej nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Ale w końcu był biały dzień, a spotkanie miało nastąpić dopiero wieczorem. I pewnie dojdę wtedy do jakichś rozsądnych wniosków. Szkoda by było wyjeżdżać akurat teraz.
      Właściwie nawet lepiej, jeśli zostanę jeszcze, przypilnuję wszystkiego, w razie czego będę osłaniał Billa... Nagle wyobraziłem sobie, jak pod groźbą pistoletu ktoś zmusza go do napisania tej kartki, po czym porywa jako zakładnika, by zmusić mnie do mówienia.
      Biegiem wróciłem do kuchni i zatelefonowałem do biura. Po drugim sygnale odebrał Horace Crayper, jego sekretarz.
      - Dzień dobry, mówi Merle Corey - powiedziałem. - Zastałem pana Rotha?
      - Tak - odparł. - Ale w tej chwili rozmawia z klientem. Może później do pana zadzwoni?
      - Nie, to nie takie ważne. I tak mamy się spotkać. Nie będę mu przeszkadzał. Dziękuję bardzo.
      Nalałem drugą filiżankę kawy i wróciłem na werandę. Takie rzeczy fatalnie wpływały na nerwy. Postanowiłem, że jeśli wszystko nie wyjaśni się do wieczora, wyjeżdżam.
      Zza węgla wynurzyła się jakaś postać.
      - Cześć, Merle.
      George Hansen. Frakir pulsowała bardzo delikatnie, jakby chciała mnie ostrzec i nagle zmieniła zdanie. Niejasne. Dziwne.
      - Cześć, George. Jak leci?
      - Świetnie. Jest pan Roth?
      - Niestety. Musiał jechać do miasta. Wróci na lunch, może trochę później.
      - Aha. Parę dni temu prosił, żeby wpaść do niego. Miał dla mnie jakąś pracę.
      Podszedł bliżej, postawił nogę na stopniu.
      Pokręciłem głową.
      - Nie mogę ci pomóc. Nic mi nie wspominał. Będziesz musiał przyjść jeszcze raz.
      Kiwnął głową, wyplątał z rękawa paczkę papierosów, wyjął jednego, zapalił i wsunął paczkę za rękaw. Tym razem miał na koszulce Pink Floydów.
      - Jak ci się u nas podoba? - zapytał.
      - Bardzo. Napijesz się kawy?
      - Z przyjemnością.
      Wstałem i ruszyłem do kuchni.
      - Z cukrem i śmietanką! - zawołał.
      Nalałem mu, a kiedy wróciłem, siedział już na krześle.
      - Dziękuję.
      Wypił trochę.
      - Przy okazji: wiem, że twój ojciec miał na imię Carl, chociaż pan Roth mówił Sam. Pamięć mu już trochę nawala.
      - Albo się przejęzyczył.
      Uśmiechnął się.
      Coś było w jego sposobie mówienia. Głos mógłby niemal należeć do mojego telefonicznego rozmówcy, choć tamten był chyba bardziej opanowany i spowolniony, by zneutralizować charakterystyczne cechy wymowy. To nie podobieństwo mnie dręczyło.
      - Był emerytowanym oficerem, prawda? I konsultantem rządowym?
      - Tak.
      - Co się z nim teraz dzieje?
      - Sporo podróżuje. Za granicą.
      - Spotkasz się z nim?
      - Mam nadzieję.
      - Miło by było - stwierdził, zaciągnął się papierosem i łyknął kawy. - Doskonała. Nie widywałem cię tutaj - oznajmił niespodziewanie. - Chyba nigdy nie mieszkałeś z ojcem?
      - Nie. Wychowywała mnie matka i inni krewni.
      - Pewnie daleko stąd?
      Kiwnąłem głową.
      - Za morzem.
      - Jak ma na imię?
      Niewiele brakowało, żebym mu powiedział. Sam nie wiem czemu. W ostatniej chwili zmieniłem to słowo na "Dorothy".
      Dostrzegłem, jak przygryza wargi. Wpatrywał się w moją twarz.
      - Dlaczego pytasz?
      - Bez specjalnych powodów. Albo z wrodzonej ciekawości. Moja matka była największą plotkarką w mieście. - Zaśmiał się i łyknął kawy. - Długo tu zostaniesz? - zapytał jeszcze.
      - Trudno powiedzieć. Chyba raczej nie.
      - Szkoda. Mam nadzieję, że będziesz przyjemnie wspominał tę wizytę. - Dopił kawę i postawił filiżankę na balustradzie. Wstał, przeciągnął się i dodał: - Miło było z tobą pogawędzić.
      Zatrzymał się jeszcze na stopniach.
      - Mam przeczucie, że zajdziesz daleko - oświadczył. - Powodzenia.
      - Może ty także. Umiesz się wygadać.
      - Dzięki za kawę. Pewnie się jeszcze spotkamy.
      - Pewnie tak.
      Skręcił za róg i zniknął. Zwyczajnie nie wiedziałem, co o nim myśleć, więc po kilku próbach zrezygnowałem. Gdy milczy natchnienie, rozsądek szybko się męczy.
      Szykowałem sobie kanapkę, kiedy wrócił Bill, więc zrobiłem od razu dwie. Tymczasem on poszedł się przebrać.
      - Ten tydzień miał być spokojny - powiedział, kiedy siedliśmy przy stole. - Ale to dawny klient z dość pilną sprawą, więc musiałem go przyjąć. Może dzisiaj też wybierzemy się nad strumień, tylko w drugą stronę?
      - Chętnie.
      A na spacerze opowiedziałem mu o wizycie George'a.
      - Nie - stwierdził. - Nie mówiłem mu, że mam dla niego pracę.
      - Innymi słowy...
      - Przyszedł, żeby się z tobą zobaczyć. Na pewno widział z domu, że wyjeżdżam.
      - Chciałbym wiedzieć, o co mu chodziło.
      - Jeśli to ważne, pewnie sam ci w końcu powie.
      - Ale czas ucieka - zauważyłem. - Zdecydowałem, że wyjadę jutro rano, może nawet dziś wieczorem.
      - Dlaczego?
      Szliśmy brzegiem strumienia. Powiedziałem mu o tej kartce na poduszce i o spotkaniu wieczorem. A także o tym, co myślę o wystawianiu go na zbłąkane kule. I te wymierzone też.
      - Może do tego nie dojdzie... - zaczął.
      - Już postanowiłem, Bill. Żałuję, że muszę cię opuścić, kiedy tak dawno się nie widzieliśmy, ale nie przewidywałem tych probemów. A kiedy ja zniknę, one znikną także.
      - Zapewne, ale...
      Roztrząsaliśmy tę kwestię, podążając brzegiem potoku.
      W końcu zostawiliśmy temat i wróciliśmy do bezowocnego roztrząsania moich łamigłówek. Po drodze oglądałem się co chwilę, ale nie zauważyłem nikogo. Od czasu do czasu w krzakach na drugim brzegu rozlegał się szelest, ale mogło to być jakieś zwierzę, zaniepokojone naszymi głosami.
      Spacerowaliśmy prawie godzinę, kiedy nagle doznałem uczucia, że ktoś patrzy na mój Atut. Znieruchomiałem.
      Bill przystanął i spojrzał zdziwiony.
      - Co..
      Uniosłem rękę.
      - Rozmowa międzykontynentalna - wyjaśniłem.
      Po chwili wyczułem pierwsze drgnienie kontaktu.
      I znowu usłyszałem szelest.
      - Merlinie.
      To był głos Randoma. Po kilku sekundach zobaczyłem go, siedzącego przy stoliku w bibliotece Amberu.
      - Słucham - odpowiedziałem.
      Wizja nabrała barw, stała się rzeczywista, jakbym przez szerokie wejście zaglądał do sąsiedniego pokoju. Równocześnie nadal widziałem całe otoczenie, choć z każdą chwilą obraz przesuwał się na peryferie pola widzenia. Na przykład, na drugim brzegu zauważylem George'a Hansena, który wyszedł z krzaków i przyglądał mi się.
      - Potrzebny mi jesteś w Amberze. Natychmiast - oświadczył Random.
      George ruszył w naszą stronę. Z pluskiem wszedł do wody.
      Random wyciągnął rękę.
      - Przechodź - powiedział.
      Moja sylwetka pewnie już migotała, gdy usłyszałem wołanie George'a:
      - Stój! Zaczekaj! Muszę iść...
      Złapałem Billa za ramię.
      - Nie mogę cię zostawić z tym wariatem - stwierdziłem. - Chodźmy!
      Drugą dłonią chwyciłem rękę Randoma.
      - W porządku - rzuciłem i zrobiłem krok do przodu.
      - Stój! - wrzasnął George.
      - Odwal się - odpowiedzialem i zostawiliśmy go tam, żeby łapał tęczę.



Strona główna     Indeks